sobota, 26 grudnia 2009

Człowiek witruwiański

Człowiek witruwiański ma poważne spojrzenie. Żeby nie powiedzieć - groźne. Czy on jest zły, że Leonardo umieścił go w środku koła i kwadratu? Cóż - rzeczywiście, wygląda to dość ciasno choć proporcje są przecież idealne. Zupełnie idealne. Nie umiem czytać z oczu, tymbardziej oczu narysowanych, ale przecież człowiek witruwiański jest wyraźnie sfrustrowany. To widać właśnie po oczach. On mówi nam wszystkim "spierdalaj"... Czyż nie? A czy wy, stojąc bezustannie jak kretyn z rozłożonymi rękami i nogami w jednej... W dwóch pozycjach (naraz!) nie powiedzielibyście wszystkim ciekawym, kulturalnym sztukszpecjalistom "spierdalaj"?

Człowiek witruwiański wygląda jak Jezus. Z racji jego uniwersalnej "postawy" można dostrzec w nim np. Jezusa Mega (czyli takiego "ja tu rządzę!") czy Jezusa Ukrzyżowanego. Obydwie opcje zawierają w sobie Wyprostowane Nogi + Wzniesione Ręce. Różnica polega na tym, że Jezus Mega ma dodatkowo Coca-Colę 0,4 L, a Jezus Ukrzyżowany jest ukrzyżowany i dlatego nie ma Coca-Coli. Wypił ją Judasz.

Człowiek witruwiański buntuje się na wiele różnych sposobów. Oprócz groźnego spojrzenia nawołującego nas do tego, byśmy sobie poszli - szykuje się on do pokazania nam środkowego palca. Wystarczy zwrócić uwagę na jego lewą uniesioną dłoń - wyraźnie zaczyna się ona składać do gestu miłości.

Człowiek witruwiański jest prawdopodobnie seksowny. Gdyby Leonardo da Vinci był jeszcze genialniejszy niż był w rzeczywistości i narysował CZ.W. w 3D, a przy tym wziął pod uwagę jeszcze ruch bioder - CZ.W. prawdopodobnie mógłby grać w filmach pornograficznych. Albo w komediach romantycznych, ale wtedy nie trzeba by było 3D i bioder (wniosek - filmy pornograficzne są dużo ambitniejsze). Prawdopodobnie - nie znam się.

Człowiek witruwiański zagłosowałby chyba na Kaczyńskich. Wnioskuję po groźnym (grożącym) spojrzeniu i po ustach zaciśniętych w sposób zacietrzewiony.

Człowiek witruwiański ma debilną fryzurę.

sobota, 31 października 2009

Światłocień

Chyba powinienem zacząć zakładać się sam ze sobą o to, kiedy zgaszę lampkę.

Patrzę na nią nieufnie, nawet ją lubię. Jest "w miarę" - czerwona i niedaleko włącznika/wyłącznika ma ślady po źle zdrapanej cenie. Nie, nie ja zrywałem. Ciekawe ile kosztowała... Zupełnie tu nie pasuje. Jest jak czarna plama na białej kartce papieru. Jak idealne figury geometryczne na impresjonistycznym obrazie. Jak ja na siłowni. Paradoksalnie, właśnie dlatego idealnie wpisuje się w całość, jaką stanowi mój mizernie, jak na razie, urządzony pokój.

Lubię żółtawe światło, jakie dają żarówki w lampkach. Są dużo przyjemniejsze i bardziej inspirujące do czegokolwiek niż oczojebne, "globalne" reflektory zwane "żyrandolem". Czy lampki są better dlatego, że przy ich światełku można dużo więcej ukryć? A może po prostu dają piękniejszy cień...

Powinienem już zgasić światło. Posiadam władzę nad ciemnością, to ja decyduje kiedy ona nastanie. Wiem, że to ulotne; że mogę się tym cieszyć jedynie dotąd, aż nie spali się mała żarówka. Zamiana ról jest tak nieprzewidywalna...

piątek, 11 września 2009

Dziennik pokładowy cz. 2

"Siusiu w torcik" to tytuł chyba nieprzypadkowy, biorąc pod uwagę to, iż dzieła sztuki zebrane na tej wystawie nie pasują do siebie zupełnie. Wśród pozycji mniej lub bardziej ciekawych - wynalazłem kilka totalnych kiczów i kilka prawdziwych perełek, które z przyjemnością kontemplować mogę w każdej chwili. Zachęta zachęciła mnie do tego, bym odwiedzał ją częściej. Najprawdopodobniej tylko w czwartki...

150 tysięcy maków, jeden obok drugiego, w jednym miejscu - robi wrażenie. Nawet jeśli nie wyglądają na szczególnie naturalne, podświetlone od dołu kwiaty potrafią przykuć uwagę i cieszyć oko. Nie one jednak stanowiły główny cel mojej wycieczki na Krakowskie Przedmieście. Chopin na jazzowo okazał się dużo bardziej fascynujący, niż się zapowiadał. Podczas koncertu trio Jagodzińskiego więcej było jazzu niż Chopina, na co skrycie liczyłem. Klasyczne melodie mazurków i polonezów były pochowane wśród partii synkopowanych, licznych jazzujących, często zawieszonych akordów. Przemycane tematy z Chopina stanowiły bazę wyjściową do improwizacji instrumentalistów, które były naprawdę zachwycające. Czasem nachodzi mnie myśl, że najlepsze koncerty to te, na które trafia się przypadkiem. Dzisiejszy wieczór zdaje się to potwierdzać.

Jutro odjazd. Pierwsze rozeznanie - pozytywne. Tylko zakonnice w autobusie 150 trochę śmierdzą...

czwartek, 10 września 2009

Dziennik pokładowy cz. 1

Warszawa jest fascynująca i odstraszająca zarazem. Zalążek nieco wyższej niż obcowanie z "Rogowianką" kultury podnosi na duchu. Wszystkie kluby i lokale, których pewnie w większości nigdy nie odwiedzę również powodują jakiś psychiczny komfort możliwości ucieczki od nudy. Smog, korki, maszyna, masa i poczucie Niewiedzy Totalnej potrafi odstręczać - staram się tego nie dostrzegać schowany w moim tymczasowym miejscu schronu.

Mieszkanie jest "modern", fajnie (nienawidzę słowa "fajnie") urządzone i ogółem jest tu zupełnie sympatycznie. Cicha okolica i cisi sąsiedzi z jednej strony cieszą, z drugiej jednak obawiam się ich reakcji na nadciągającą na nich wielkimi krokami sporą dawkę jazzu. Napotkane jak dotąd osoby okazały się być starszymi bądź jeszcze bardziej starszymi paniami, które chyba niewiele słyszą (co w przypadku nadciągającej fali muzyki jest pocieszające) i niewiele widzą. Gdy dziś mijałem jedną z nich na klatce - zastanawiałem się czy mam ją już reanimować czy poczekać i przekonać się, czy dojdzie do mieszkania. Nie reanimowałem, ani nie poczekałem...

Rozeznanie w Punktach Zasadniczych, komunikacji miejskiej i wszelkich ciekawszych okolicach w miarę szybko sprawia, iż rozwijam swój talent pamięci terenowej. Do dziś moim największym sukcesem jest zaprowadzenie A. do galerii ECHO w Kielcach (idąc od dworca - z pamięci rzecz jasna!). Być może tutaj rozwinę skrzydła. Wydział, Empik, Tygmont, Cafe, Pizza Hut i jakieś przystanki - zlokalizowane. Nic więcej do szczęścia nie trzeba. Nawet czajnik mam kosmiczny - świecący. I - cytując legendarnego Lecha - ma zajebisty dziubek!

Tylko A. powinna tu siedzieć i pić ze mną herbatę... Bez Niej jest zbyt szaro, zbyt pusto. Ca Ira.

poniedziałek, 7 września 2009

Hitchcockowatość

Bum... I mamy trzęsienie ziemi. Jakieś "ło"!

A teraz napięcie rośnie. Każdemu rośnie coś na pięcie...
Rośnie
Rośnie
Rośnie

I zaskakujący
Koniec.


Dziękuję.

środa, 2 września 2009

Kilka myśli zebranych na trasie

Czy wyrabianie umiejętności prowadzenia samochodu podczas nauki jazdy ma zniechęcić ludzi do jeżdżenia samochodem? W swym krótkim życiu przejeździłem 23 godziny (w perspektywie mam jeszcze 7, a potem to już nie wiadomo) i już tego nienawidzę... Być może samodzielna jazda bez kompana u boku (posiadającego Pedały Ostateczności) przywróci mi radość z wpadania w dziury na polskich drogach.

Nie znoszę limuzyny o kryptonimie MICRA. Jest tam ciasno, duszno, niewygodnie i wsteczny ciężko wskakuje. Jezu Chryste, któryś cierpiał na krzyżu! Dlaczego ja muszę cierpieć w MICRZE?! Myślisz, że Tobie było gorzej? Wcale nie! Może i nie mam przybitych dłoni do kierownicy, ale za to Ty nie musiałeś się martwić o pieszych pod krzyżem ani o innych wiszących, którzy Cię nie mijali ani nie wyprzedzali. MICRO, giń!

Nie znoszę pieprzonych Kielc, po których mam ostatnio wątpliwą przyjemność poruszania się pojazdem samochodowym (MIRCO, giń!). Kielce to dzieło szatana, jestem tego pewien. Ciężko mi znaleźć jakieś konkretne dowody dla tej tezy, ale jadąc po szarych jezdniach tego szarego miasta - czuję obecność szatana w pobliżu. To sam Diabeł Najwyższej Instancji wymyślił te cholerne, wielkie skrzyżowania, na które wjeżdżam, staję na środku, tamuję ruch, i na których "mam kombinować, żeby ułatwić przejazd sobie i innym". To szatan wymyślił ronda ze znakiem "ustąp pierwszeństwa", to szatan wymyślił kieleckie uliczki osiedlowe, to szatan wymyślił ulicę Domaszowską, to sam szatan we własnej osobie spłodził mojego instruktora!

Żarty Szanownego Wyżej Wspomnianego (którego mimo wszystko pozdrawiam) są chyba jeszcze bardziej drętwe niż te o perkusistach. Podziwiają je i śmieją się z nich jedynie uroczy Damianek i pani Janina (których nie pozdrawiam). Ruskie powiedzonka, tureckie przysłowia, starożytno-fińskie (haha - doskonałe, czyż nie?) prawdy życiowe. Kiedy błądzę w socjalistycznym krajobrazie Kielc myślę sobie, że warto było wydać tę kasę na kurs - choćby po to aby poznać "prawo zupy" (którego z racji walorów estetycznych tego niewątpliwie artystycznego miejsca nie będę przytaczał). Poza tym - życzę każdemu, żeby choć raz mógł zobaczyć mojego zgarbionego i ściśniętego w MICRZE (MICRO, giń!) instruktora podjeżdżającego do miejsca X - magiczny obrazek. Jest on wtedy takim Wielkim Śledziem w małej puszce.

Niedługo wsiądę do niej z powrotem. Wcale mi do tego nie spieszno. MICRO, giń!

czwartek, 27 sierpnia 2009

Biję Schopenhauera po głowie

Coraz częściej wydaje mi się, że nie potrafię dotrzeć do sedna czegokolwiek. Zatrzymuję się w połowie mojej drogi poznania, na granicy własnych możliwości. Nie wiem czy emocjonalnych czy intelektualnych… Nie umiem odkryć istoty, idei. Patrzę na wszystko, co mnie otacza jak na niewyraźne cienie w jaskini. Uświadamiam sobie, że otaczająca mnie rzeczywistość pełna tych cieni przyprawia mnie o nużące uczucie niespełnienia. Dlaczego nie potrafię spojrzeć w górę i ujrzeć tego, do czego dążę? Może rzeczywiście nie możemy dotrzeć do „istoty bytu”? Być może nie jest nam dane ogarnąć swój własny zmysł poznania… Kant chyba miał rację.

A może to moja własna świadomość jest już ograniczona z powodu całej tej burzy, tej huśtawki emocjonalnej odbywającej się w moim umyśle? Może pewne sytuacje już mnie przerastają? Wszechogarniająca atmosfera niedopowiedzenia i niepewności stwarza jakieś niejasne pozory zjawiska, które Goethe nazwałby pewnie „weltschmerzem”. Na całe szczęście daleko mi do Wertera i jemu podobnych. Psychopata siedzący w mojej głowie jest kimś zupełnie innym. On również jest jakimś bytem, do którego istoty z całą pewnością nie potrafię dotrzeć… A może to ja jestem jego istotą?

Rozważania te są nieco przygnębiające, chyba tak… Może nawet niezrozumiałe. Właściwie sam – o czym wcześniej już wspomniałem – nie potrafię tego ogarnąć. Trapi mnie to, a ja wciąż powtarzam sobie, aby o tym nie myśleć. Ambicja przeskoczenia tej filozoficznej granicy jest chyba jednak silniejsza niż moja wątła perswazja. Tym bardziej jeśli próbuję o czymkolwiek przekonać sam siebie…

Jednak na przekór tej melancholii codziennie biję po głowie wychylającego się zza mojej półki z książkami Schopenhauera i staram się odnajdywać szczęście. Pesymizm jest na większą skalę szaleńczo nudny. Co innego konstruktywny i inspirujący dekadentyzm (turborealistycznie umiłowany) - pesymizm niech jednak pozostanie ideą, do której nie chcę docierać. Radości więc – jej trzeba poszukiwać! Co prawda nie uciekam w używki i ekstremalne doznania erotyczne – ale kontemplacja sztuki, własna twórczość i nadzieja dają mi ukojenie. I nie uważam tego za „iluzyjne raje”. Sztuczny był boski Eden i Olimp, ale emocje tkwiące we mnie nie mają z nimi nic wspólnego. Zupełnie nic.